co podac?

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Nienawidzę kolejno każdej szkoły, w której się pojawiam. Albo jestem rebel, albo mam tak wyrobione pojęcie, jak powinna wyglądać edukacja. Kiedyś założę własną szkołę, na dzień dzisiejszy aktualnej nienawidzę i nie dam się "zarazić inżynierią".

czwartek, 8 grudnia 2011



wszystko wyblakłe, tandetne. pomysł rozciapkał się jak dzisiejszy śnieg na garażach. dzięki, już nie mam ochoty.

środa, 7 grudnia 2011

Kupiłam sobie prezent, żeby w szaleństwie wyznaczania dziedziny funkcji wykładniczej i dysocjacji kwasów dwuprotonowych nie wyzionąć ducha.
Myślałam, że czas, w którym przestanę się martwic ujemną deltą minął bezpowrotnie. Tymczasem żyjemy razem przynajmniej do końca lutego. Nic chyba nie wjeżdża mi na ambicję tak jak mata. A to wszystko po to, żeby mieć poczucie, że jestem fajna, bo nikt inny tego nie rozumie.

BOHEN from Agata Melnyk on Vimeo.

środa, 30 listopada 2011

cudowne dziewuchy z planu. Chociaż w klipie widać tylko ich plecy..a kto nie wierzy, niech splądruje napisy!


niedziela, 27 listopada 2011

niedziela, 6 listopada 2011


film Agaty Melnyk z planu zdjęciowego preview kolekcji Histeria&Chimera od BOHEN (czyli mnie i Macieja Stasiaka). Zdjęcia z backstage'u znajdziecie również u Agaty.

niedziela, 23 października 2011



A ja chodzę do szkoły, czasem dwóch. W jednej się uczę i liczę i robię eksmerymenty i prezentacje i dostaję stypendium, w drugiej szkole się tylko denerwuję i płacę i wszyscy chcą już!teraz!koniecznie! a potem sie okazuje, że nie mieli czasu zajrzeć i nie będę już miała czasu poprawić. naprawdę polubiłam fizykę, rozkład sił czy moment obrotu to moje nowe hobby.
jestem starostą grupy i chcę wszystkim dogodzić, zakładam grupowe grupy, grupowe mejle, mówie wszystkim cześć, wszyscy się uśmiechają, odpowiadają mi. Niby mnie lubią ale na tyle bezpiecznie, ze nikt mnie nie zaprasza, nikt nie wdaje sie w normalną rozmowę. Mam już chyba plan na życie.
W piątek miałam ostatni egzamin na wssip z największą wiedźmą, zostawiłam ją ze łazami w oczach, pogratulowała mi niezwykłych przemyśleń i życzyła wszystkiego najlepszego w życiu.
Jestem bardzo mądra, zadbana, sympatyczna, wszyscy lajkują moje chujowe zdjęcia. Co nie zmienia faktu, ze nie mam z kim pogadać i kogo przytulić. Dużo płaczę. Chyba przestaje mi się wydawać, że któs mógłby chcieć zatroszczyć się o mój seks. Ubieram się na kolorowo, żeby było mi weselej i żeby nikt nie widział, chyba działa.

piątek, 7 października 2011

moje miasto. kraina sikiem i kupą płynąca...

niedziela, 2 października 2011

Dzisiaj duży Jezus został kibicem.
Dzisiaj jest ostatni dzień moich wakacji, jutro pasują mnie na dzielnego żaka politechniki. Jestem bliska zapłakania się ze strachu.
Dzisiaj mam ochotę wystawić strzelbę przez okno i oddać strzał ostrzegawczy-najlepiej w kolano jednego z gówniarzy, którzy prują mordy pod moim oknem.
Dzisiaj pijąc ciepłe mleko, żeby jakoś zasnąć o przyzwoitej porze znów najdzie mnie refleksja, że jednak bardziej od zajęć z moją Ulubioną Panią nienawidzę kożuchów. Oczywiście z obrzydzenia nie zasnę.
Dzisiaj dowiedziałam się, że za tydzień będę sobie chyżo popitalać po mokradłach z Czesławem M. Tak, tym Czesławem M!

sobota, 1 października 2011


piątek, 30 września 2011

"Miłość porównałbym do wymiotowania, nie jakiegoś pijackiego rzygania na bruk tylko wymiotowania, a dokładniej do odruchu wymiotnego. Odruch wymiotny to piękna, naturalna, niekontrolowana reakcja organizmu. Podobnie jest z miłością, też tego nie kontrolujemy. Niby mamy ochotę zwymiotować motylkami z brzucha, a z drugiej strony się powstrzymujemy. Ona się porzygała. Porzygała przy pierwszym odruchu, nie czekała na kolejne, nie walczyła, wsadziła dwa palce w gardło i zarzygała sobie buty, potem nogawki, a potem zaczęła się w tym taplać. On niestety puścił tylko małego wyrafinowanego hafta."
Za każdym razem, gdy nawiązuję z kimś znajomość, gdzie ma być mowa o miłości- rzygam, ponoć bez cienia zażenowania, zdarza się, że elegancko.


Dwa wytłumione wdechy. Wyyyydech. Już po wszystkim. Otwieram oczy, nade mną kawałek skośnego białego sufitu. Pode mną tysiąc sprężyn i trzy piętra. Obok nikt. Luksus samotności. Żadnych łysiejących, spoconych, lepkich otaczających mnie członków oczekujących jakiegoś westchnięcia z zachwytu, orgazmów odegranych oskarowo i wyjebania obrzydłej zdechłej gumy. Tylko ja ja ja, panna chuj-mruk-samolub.

Nic nie iskrzy. Rzucić wszystko i iść się miętolić można jesienią, zimą i wiosną, a latem to chyba tylko wapory i bezradność. W wyobraźni kręcę dużo filmów w chujowych plenerach, głównie z kimś, kto mnie wcale nie kręci. Raczej żaden mi powód, żeby ściągać spodnie. Tak samo jak pieprzyć, chce mi się ćwiartować bo jestem wściekła i id mi się zerwało z łańcucha. Po wódce chce się głównie rzygać i wszystkie życie jest intensywne jak smak bebecha, z którego ktoś wydarł całą kiełbasę. Myślę, że teraz jestem obserwatorem, któremu świat pozwala lekko podpleśnieć w rogu pokoju. Tak sobie przycupłam i łypię oczami. Na te same rzeczy, których sie boję od miesięcy. Na ten sam telefon, którego boję się wykonać. Na te same myśli, których się boję opisać. Na fale nowych twarzy, do których boję się odezwać. Zarastam sobie i blaknę w swoich nerwicach. W domach z depresją cieszyć też się nie wypada.

Zadzwonili do mnie, że jak zacznę płacić osiemnaście złotych miesięcznie, to po mojej śmierci, zaopiekowaliby się kotem.
Zadzwonił do mnie po kilku miesiącach powiedzieć, że jego pannę piecze picza.
Panie, daj mi sił, żebym nie pociągnęła za spust. Żeby kot nie został sam.

środa, 14 września 2011

Postanowiłam podsycić własną próżność i wzbogacić się o ładne zdjęcia. Jeśli ktoś zechciałby do tego palec przyłożyć, to proszę o soczyste lajki tutaj.
Dziękuję pozdrawiam i obiecuje poprawę.

wtorek, 6 września 2011

Myśl – wytwór pracy umysłu.

Mam napisać, co o tym myślę. Że myślę, to ok, ale nie myślę na kilkadziesiąt stron. Zazwyczaj myślę, że tu się zgodzę, że potrzebne jest nam takie nowe do domu i że zaraz zadzwonię w tej sprawie do rodziców. A nawet jak myślę bardziej i dłużej, to w to wpleciona jest jakaś polemika, przykłady, konkretny przypadek, koniec i początek, kilka stron w sporze. Temat się aktualizuje co trochę, zmienia, zmieniają się perspektywy, jest akcja, intelektualny ping-pong. A tutaj tak martwo- masz temat i pisz, co myślisz. Sama sobie taki temat wybrałam, że sądzić o nim sobie mogę dużo, ale tyle mojego co sobie posądzę na przestrzeni tych stron kilkudziesięciu, potem o tym posądzi polonista, potem promotor, recenzent, pewnie pani z biblioteki i po tych moich godzinach martwego sądzenia solo do papieru, będę musiała się jeszcze usprawiedliwiać, dlaczego jak w końcu ktoś dał mi posądzić, to sądzę sobie po swojemu, a nie tak jak trzeba.

Bo faktem jest, że nas się nikt nigdy nie pyta o zdanie. Najpierw się sądzi, że „tak mamo”, potem się sądzi tak jak sądzi ktoś, kto układał wszystkie testy w szkole, potem jak ma się ułańską fantazję, to można sobie posądzić przy licencjacie na przykład, ale wtedy już się nie wie, jak właściwie sądzić trzeba, bo i tak się sądzi na ocenę, więc groźba grozi.

Tak myślę, że jednak muszą być ludzie, co sądzą tak sobie po prostu, więc z własnego podwórka rzuciłam –artyści! Że oni tak widzą, obserwują i sądzą, potem robią swoje, żeby pokazać, co sądzą. I niby wszystko spoko, bo jeden powie bardziej sru-szczerze, inny w woalach, ale trend jest taki, żeby wiedzieć „co artysta miał na myśli”. A o tym najczęściej artysta już nie mówi, tylko to mówi jakiś wspaniały pan krytyk-znawca, przez dzieła których przekopuje się ostatnio tonami, a jak ten powie, co myślał kto inny, to nie ma zmiłuj. Bo temu się zazwyczaj zdania rozrastają od tych swoich napuszonych pierdów i metafor, z których esencja pod wyciśnięciu jest bardzo bez smaku.

No i tak szukam, bo może jest jednak ktoś, kto coś sądzi naprawdę? No ale tak sądzę, że jednak wszelkie sądy, to są jednak trochę cenzurowane, nawet jeśli niby autorskie. Wygładzone, pod publiczkę, bo ciężko jest sądzić tak, żeby nikt się nie obraził i nie naskarżył i w tym sądzie być w 100% autentic. W ogóle to są trendy na sądy, myślowy konformizm. Każdy się cieszy, że coś sądzi, a że sądzi jak wszyscy, to wszyscy są zgodni.

Są tez tacy, co nie sądzą. I za nich sądzą inni. I jak ci co nie sądzą, czasem jednak posądzą, to ci inni im odradzają, bo po co coś sądzić, jak się nie ma wprawy i lepiej dać sądzić , temu co sądzi lepiej?

Najłatwiej się sądzi zza klawiatury. Wtedy się sądzi bez trzymanki i na każdy temat. I sądzi się wszystko bez wyjątku. Ale jak trzeba gębą poręczyć za sądy, to już się mniej sądzi, prawie wcale i bardzo grzecznie.

I tu mam taką smutną refleksję, że tutaj już mało osób sądzi i myśli. Że jakiś system nam tu torturuje myślicieli i zakratowuje przestrzeń myślową. Że jak się tak kogoś zapyta, co myśli, to wkracza się w przestrzeń bardzo intymną. A gdyby ją tak poluzować trochę? Myślenie to piękna rzecz. Jak tak pomyśleć, to ogólnie dostępna, bez limitów i od zawsze za darmo, hmmmm....

poniedziałek, 5 września 2011

"galeria wstydliwych gestów"

Pojęcia nie mam, czemu nie wrzeszczę. Znaczy mam, bo to jest ten dualizm. Człowiek musi dać emocjom upust, przed czy po, głośno czy po cichu, ale musi. Ja też muszę, tylko sobie wkręcam, że jest dobrze, że nie jestem zła, że sobie dam radę, że taki był wybór, mądry, że akceptuję, że taka kolej rzeczy, że woda na młyn i sansara. A po cholerę to wszystko? No przecież, żeby nie wyjść na wariatkę, histeryczkę, mięczaka, żeby tu przed wszystkimi nie ryczeć. Żeby się nie śmiali, nie traktowali z pobłażaniem, nie dawali rad, co to je o dupę potłuc, żeby nie wyjść na laleczkę z poradnika dla nastolatków.

Ostatnio ciągle myślę o histerii. Że to jest teatr, monodram w protojęzyku, body language po bandzie, i kocham cię i zabiję, z miłości w pierwszy raz w życiu pokroję w równą kosteczkę i rzucę psom na pożarcie, tylko mnie nie zostawiaj. Bo taki jest chyba temat tej sztuki – ja tu taka samiutka teraz będę, jak już cię zjem, fiucie. I ryk, i wygięcie i biust falujący pod zadyszką i zaniki mowy i czucia i ręce mierzwią powietrze. To podobno bardzo erotyczny spektakl jest, ta histeria, jak się wytrze smarki. Psychiatrzy kochają histeryczki, oni się wzajemnie uwodzą, bo jak nie -panna chora psychicznie i koniec.

W ogóle w tym całym cyrku chodzi o to, że komuś zależy, że z przywiązania ta historia. I że ona jest krucha i bezradna, ta biedulka, i że ma globus i niedługo umrze. A taka ja? Pięści zaciśnie, ale w kieszeniach, zamiast nawet zgodnie z prośbami w pysk dać dla ulgi. Potem je zaniesie do domu i pogryzie do krwi, ale to inna histo(e?)ria. W międzyczasie „spokojnie, więc zrobię to za ciebie, ale ja już mam plan, teraz będę żoną wszystkich po kolei i będe robić wszystkie fantastyczne rzeczy, albo zrobię co innego, o mnie się nie martw, i will survive.” A jak taka jestem twarda i z uśmiechem psychopaty się żegnam, no to widać, że sobie radę dam i nie ma tu co biadolić. Ludzie dorośli, cywilizowani, zgodni –jak widać, aż nadto, nie mamy urazy. Urazy nie ma, ulgi też nie bardzo.

Mogłabym zastosować jakąś serialową terapię, ale po co? Ja się nie gniewam, tylko tak cholernie mi smutno i pusto. Jak wydrylowany kabaczek, a ja nawet nie lubię kabaczka. I tak myślę, że skoro początku nie mam prawa pamiętać, to może ten koniec powinien być z fajerwerkami? Przytupem? A nie tak cywilizowanie- nieludzko?

niedziela, 14 sierpnia 2011

stare duchy pogoniliśmy ze szkłem w ręku. jest nowa szkoła, nowa religia, nowa praca, nowe plany i zajęcia, nowy kolor włosów i nowy smak magnusa.
jestem wolna i mam nowe ochoty. i gotowa.

sobota, 16 lipca 2011

to fix?


Nie spodziewałam się, że ostygnę tak szybko. Nawet nic nie pamiętam...znaczy, pamiętam wszystko, nawet to co wtedy czułam. Ale w związku z tym nie czuję zupełnie nic. Cud, że nie mogę wysłuchać muzyki z ostatnich maili. A przecież jestem laureatką plebiscytu potężnych mindfucków i emocjonalnych biegów katorżnika.
Jestem kurewsko zła, że tęsknię. Jak nie w dzień, to w śnie. Odrosły mi usta,hoduję głodne głodne ręce. Zapuściliśmy razem kilogramy ciała, które jest teraz w połowie bezludne. Modlę się, żeby kiedyś w końcu skrzepło i odpadło. Próbuję je nawet zagłodzić, na próżno.
Albo wypcham i powieszę na ścianie. Wyjdę z siebie i pójdę, bo też mam już dość.

wtorek, 8 marca 2011

czwartek, 24 lutego 2011



Walderstern

Rysując naszła mnie taka refleksja, że my też byśmy z pewnością spóźnili się do arki Noego.
Szkoda. Taka parada wspaniałości...
To znak, żeby coś zrobić z tym życiem.
Rysuję dalej...

środa, 23 lutego 2011

jako, że zarobki z reklam na blogu nie zapewnią mi dostatniego życia, postanowiłam wziąć się w garść i przysiąść do pracy ciężkiej i żmudnej oraz stawić czoła wszelkim kwitom i paniom w dziekanacie.
tak, muszę pogonić syf szkolny.
wszelkie ciepłe słowa (a potrzebuję ich naprawdę na kopy, litry i kilogramy) proszę kierować mailem lub smsem, całodobowo, jako, że z pewnością nie zasnę spokojnie.
no, to trzymajcie kciuki, a ja rozgrzewam ołówek!

wtorek, 22 lutego 2011

tęsknię do pomarańczowych włosów. jak były, to się mi dobrze działo.

piątek, 18 lutego 2011

rosołu.

Nie wygląda to jakoś wybornie. Ot szary walec na tekturowej rolce, nie ma się nad czym rozwodzić. Rozerwała folię, wyciągnęła, sru na ladę, 65 groszy i wypad.Ale pani ma to do siebie, że nie może przestać gadać.
Bo wie pani, była mola, ale sprzedałam. Został tylko ten, za 65 groszy, bo moli już nie ma. Znaczy tamten był taki jak mola, bielutki. Ale wie pani, te wybielacze, chemikalia, na to też trzeba uważać. A ten ekologiczny za 65 groszy taki klasyczny jest. To poproszę 65 groszy i jeszcze raz przepraszam, że moli już nie ma.
Mam nadzieję, że nie doczekam czasów, kiedy te wykręty z okolicznych sklepów zaczną mnie irytować zamiast bawić i notorycznie zadziwiać.

No i jestem chora. Od dwóch tygodni fundametem mojej diety jest katar (co na równi z grawitacją obarczam winą za utratę objętości w cyckach. Dupa, jako najzłośliwszy ogran jaki posiadam, ani drgnie oczywiście.), od tygodnia czas wolny spędzam pocąc się & co i rusz drżąc pod naporem szczytującego kaszlu. Przeczytałam już chyba cały internet, jeszcze tydzień choroby i mogłabym zacząć zgrywać go na dyskietki. Dookoła systematycznie podrasta instalacja ze smarków opakowanych w chusteczki, pośród których, jak słusznie zaobserwowano, brakuje tylko martwej mewy i kilku cukrówek. Ach, i tradycyjnie pasiaste julkowe skarpety popierdalają po podłodze dookoła łóżka. Z racji funkcjonowania o zróżnicowanych porach dnia zapoznałam się z rytmiką klatki schodowej, uodporniłam na upierdliwe dudnienie młotów z mieszkania pod moją sypialnią oraz zapragnęłam projektora multimedialnego bardziej niż kiedykolwiek.
Pani doktor, przepisała mi antybiotyk (który po głębszym researchu okazał się nie zachowywać brzydko w towarzystwie alkoholu, za co mam ochotę znów wrócić na koniec świata i ją ucałować) i poleciła wrócić do domu, jako, że tam się mną "zajmą na pewno lepiej niż w tym jakimśtam akademiku". (Jak ona śmie mówić tak o mojej czarnowłosej doktor Quinn?)
W tym momencie przed oczami mi staje obraz medykamentów mojej madre, serwowany przez tydzień pierwszy. To coś między naiwną medycyną ludową a szarlataństwem, w dodatku wszystko opisane mistyczną cyrylicą. Odpowiednia ilość kropelek z błękitnego wygiętego flakonika, odrobina kamfory, kotek-srotek na plasterku, co to upierdliwie zlepia się z wargą na amen i żeby go zerwać to serio trzeba klepnąć ze trzy zdrowaśki. Moja mama w ogóle lubuje się w rzeczach, co to się je dostaje za darmo od sąsiadki jakiejś baby i potem można zakisić w spirytusie, bo w działkowcu pisało, że to jest na coś dobre... gdybyście widzieli domowy specyfik na syfy, który straszy w mojej szafce w łazience! normalnie roswell!
Przypomniały mi się jeszcze metody mojej babci, która jako trzylatkę poiła mnie amolem na cukrze, smarowała amolem, potem smalcem a na koniec zawijała w folię. Nie pamiętam tylko na ile nastawiała piekarnik.
Kaszlu kaszlu, od tygodnia chodzi za mną rosół, ale perspektywa zaznania jest żadna.
No a teraz państwo wybaczą, ale idę zmyć maseczkę, jako że wybieram się dziś na silent party. Jak się nazywa w ludziach (a może babach tylko? ) ten idiotyzm, że ledwożywi wypełzają z łóżek i robią się na bóstwo, żeby trochę popatrzeć, pogadać i potem znowu umierać do rana ale tym razem nie na dolegliwości fizyczne?

wtorek, 18 stycznia 2011

Love responsa:

No to jestem ogniwem w blogowym łańcuszku. O sobie- trzy-dwa-jeden. Tego jeszcze nie mówiłam:
-mam w mieszkaniu meble i nie-meble ze śmietnika, albo zgarnięte za pozwoleniem ex-sąsiadów z klatki schodowej czy piwnicy, a większość moich ubrań to stare ciuchy moich przyjaciół;
-nie lubię się spóźniać, ale na ogół i tak jestem wszędzie długo po rozpoczęciu;
-osiągam mistrzostwo świata w kursie miłości korespondencyjnej;
-zanim cokolwiek kupię, muszę to obmacać;
-lubię gościć w moim domu znajomych i nieznajomych, a najbardziej lubię, jak sami sobie robią herbatę
-od "kocham cię" do "spierdalaj" mam bardzo krótką drogę, w konsekwencji nie mówię niczego, bo należałoby to skwitować jeszczcze kilkoma zwięzłymi zdaniami, które jednak wolałabym napisać niż powiedzieć, a to trochę chujówa;
-mam najlepszych subrezydentów na świecie;
-nigdy w życiu nie miałam klucza do domu rodziców;
-z racji tego, że chciałam pójść do szkoły wcześniej, musiałam przejść serię badań i gehennę w klasie dla przyjebów;
-kiedy jestem zła, mam ochotę zrobić sobie pełno kolczyków i tatuaży, gryzę się też w palce;
-wracając nocą przez przejście podziemne niemal zawsze śpiewam i tańczę;
-chętnie opowiadam swoje sny, inni niechętnie tego słuchają;
-lubię jeździć samochodem, byle szybko i bez mojej mamy;
-uwielbiam gotować dla przyjaciół, pod warunkiem, że nikt nie patrzy mi na ręce;
-uwielbiam alkohol, choć czesto pod jego wpływem zamieniam się w tornado;
-nie lubię, gdy ktoś zjada mi ser;
-kiedy wchodzę na oblodzony chodnik, staram się oszacować jak bardzo byłoby mi wstyd, gdybym musiała rozebrać się na pogotowiu;
-uskuteczniam wszelkie podgladactwo, sama też lubię być podglądana, lubię nagrywać obrazki ze skype czy chatroulette;
-nienawidzę rozmów przez telefon;
-nie potrafię określić swojej orientacji;
-nie płacę rachunków regularnie;
-mam w sypialni lustro ustawione pod kątem, żeby co rano było mi miło,że jestem ładna i chudsza niż w przedpokoju;
-nie umiem zabrać się za sprzątanie, kiedy nie słyszę muzyki;
-wychodzę z założenia, że należy mi się jedna soczysta pochwała lub płomienne wyznanie tygodniowo- bo tak;
-przez dwa miesiące wymieniłam z moim chłopakiem 405 maili. dlatego też ostanio prawie tu nie pisuję;
-regularnie podejmuję głodówki, z których ostatecznie gówno wychodzi (ale niechętnie i małe);
-jeśli ktoś zwraca się do mnie po imieniu, to automatycznie oczekuję srogiej reprymendy w dalszym ciągu jego wypowiedzi;
-zakochuję sie w ludziach mijanych na ulicy; zakochiwanie się w tych "prawdziwych" jednak jest wyczerpujące i pracochłonne;
-jeżeli piję drinka, to znaczy, że nie ja go kupowałam;
-jestem skąpa;
-wkurwiają mnie szafiarki;
-nie znoszę czerwonych róż;
-lubię oglądać swoje zdjęcia;
-keczup i majonez w czystej postaci uważam za obrzydliwe;
-nienawidzę, gdy coś, co kocham staje się popularne;
-lubię brzydkie miejsca;
-jestem w szoku, że Maciek nie dodał tutaj żadnego punktu, ale może nadrobi w komentarzu :)

a ja poproszę:
i Julka i Maćka, może zaczniecie prowadzić blogi, skoro i tak się zastanawialiście.




wtorek, 11 stycznia 2011

fot. Branka Nedimović

Herbata jest obrzydliwie gorzka.
W tej wodzie jest żelazo, więc może od tego?
Po prostu zostawiliśmy torebki trochę za długo, ale mi
to zupełnie teraz nie przeszkadza.
Chłopiec. Blady od świtu. Mięso i kości na wierzchu.
Szuka nad ranem nad miastem dźwigówz okna siódmego piętra,
bo lubię.
W mojej wyobraźni praca dźwigów to taka poetycka mordęga,
celowanie klockiem w ten upragniony punkt w obłedzie trzech
wymiarów.
Nie znam na szczęście żadnego dźwigiennego,
który może popsuć to wyobrażenie.
Może poza zdrowym rozsądkiem.
Masz cudowny smak.
Pewnie przez suszone owoce.
Na pewno nie i próbuję się najeść na zapas. Na cały tydzień.

Dziwne, że te wszystkie duże abstrakcyjne pojęcia
rodzą się w rozlanych czerwienią połaciach
organów, biologicznie tetnią i uderzają do mózgu.
Pewnie to jakiś boski kompromis dla tych, co umieją liczyć
i tych, co rozróżniają kolory sunących gardłem słów.

wtorek, 4 stycznia 2011

mam kalendarz pod tym tytułem.
2011 eksploduje w rękach, a i my postanowiliśmy kupić tanie bilety, żeby wylecieć w powietrze.
w żyłach drży mi rock'n'roll i jestem przeszczęśliwa.