co podac?

czwartek, 24 lutego 2011



Walderstern

Rysując naszła mnie taka refleksja, że my też byśmy z pewnością spóźnili się do arki Noego.
Szkoda. Taka parada wspaniałości...
To znak, żeby coś zrobić z tym życiem.
Rysuję dalej...

środa, 23 lutego 2011

jako, że zarobki z reklam na blogu nie zapewnią mi dostatniego życia, postanowiłam wziąć się w garść i przysiąść do pracy ciężkiej i żmudnej oraz stawić czoła wszelkim kwitom i paniom w dziekanacie.
tak, muszę pogonić syf szkolny.
wszelkie ciepłe słowa (a potrzebuję ich naprawdę na kopy, litry i kilogramy) proszę kierować mailem lub smsem, całodobowo, jako, że z pewnością nie zasnę spokojnie.
no, to trzymajcie kciuki, a ja rozgrzewam ołówek!

wtorek, 22 lutego 2011

tęsknię do pomarańczowych włosów. jak były, to się mi dobrze działo.

piątek, 18 lutego 2011

rosołu.

Nie wygląda to jakoś wybornie. Ot szary walec na tekturowej rolce, nie ma się nad czym rozwodzić. Rozerwała folię, wyciągnęła, sru na ladę, 65 groszy i wypad.Ale pani ma to do siebie, że nie może przestać gadać.
Bo wie pani, była mola, ale sprzedałam. Został tylko ten, za 65 groszy, bo moli już nie ma. Znaczy tamten był taki jak mola, bielutki. Ale wie pani, te wybielacze, chemikalia, na to też trzeba uważać. A ten ekologiczny za 65 groszy taki klasyczny jest. To poproszę 65 groszy i jeszcze raz przepraszam, że moli już nie ma.
Mam nadzieję, że nie doczekam czasów, kiedy te wykręty z okolicznych sklepów zaczną mnie irytować zamiast bawić i notorycznie zadziwiać.

No i jestem chora. Od dwóch tygodni fundametem mojej diety jest katar (co na równi z grawitacją obarczam winą za utratę objętości w cyckach. Dupa, jako najzłośliwszy ogran jaki posiadam, ani drgnie oczywiście.), od tygodnia czas wolny spędzam pocąc się & co i rusz drżąc pod naporem szczytującego kaszlu. Przeczytałam już chyba cały internet, jeszcze tydzień choroby i mogłabym zacząć zgrywać go na dyskietki. Dookoła systematycznie podrasta instalacja ze smarków opakowanych w chusteczki, pośród których, jak słusznie zaobserwowano, brakuje tylko martwej mewy i kilku cukrówek. Ach, i tradycyjnie pasiaste julkowe skarpety popierdalają po podłodze dookoła łóżka. Z racji funkcjonowania o zróżnicowanych porach dnia zapoznałam się z rytmiką klatki schodowej, uodporniłam na upierdliwe dudnienie młotów z mieszkania pod moją sypialnią oraz zapragnęłam projektora multimedialnego bardziej niż kiedykolwiek.
Pani doktor, przepisała mi antybiotyk (który po głębszym researchu okazał się nie zachowywać brzydko w towarzystwie alkoholu, za co mam ochotę znów wrócić na koniec świata i ją ucałować) i poleciła wrócić do domu, jako, że tam się mną "zajmą na pewno lepiej niż w tym jakimśtam akademiku". (Jak ona śmie mówić tak o mojej czarnowłosej doktor Quinn?)
W tym momencie przed oczami mi staje obraz medykamentów mojej madre, serwowany przez tydzień pierwszy. To coś między naiwną medycyną ludową a szarlataństwem, w dodatku wszystko opisane mistyczną cyrylicą. Odpowiednia ilość kropelek z błękitnego wygiętego flakonika, odrobina kamfory, kotek-srotek na plasterku, co to upierdliwie zlepia się z wargą na amen i żeby go zerwać to serio trzeba klepnąć ze trzy zdrowaśki. Moja mama w ogóle lubuje się w rzeczach, co to się je dostaje za darmo od sąsiadki jakiejś baby i potem można zakisić w spirytusie, bo w działkowcu pisało, że to jest na coś dobre... gdybyście widzieli domowy specyfik na syfy, który straszy w mojej szafce w łazience! normalnie roswell!
Przypomniały mi się jeszcze metody mojej babci, która jako trzylatkę poiła mnie amolem na cukrze, smarowała amolem, potem smalcem a na koniec zawijała w folię. Nie pamiętam tylko na ile nastawiała piekarnik.
Kaszlu kaszlu, od tygodnia chodzi za mną rosół, ale perspektywa zaznania jest żadna.
No a teraz państwo wybaczą, ale idę zmyć maseczkę, jako że wybieram się dziś na silent party. Jak się nazywa w ludziach (a może babach tylko? ) ten idiotyzm, że ledwożywi wypełzają z łóżek i robią się na bóstwo, żeby trochę popatrzeć, pogadać i potem znowu umierać do rana ale tym razem nie na dolegliwości fizyczne?